„Money makes the world go around” – tak śpiewali Liza Minelli i Joel Grey w filmie Kabaret. Obserwując rynek szkoleń certyfikacyjnych z zarządzania projektami, w tym szkoleń Agile-owych, coraz częściej zastanawiam się, czy szkolenia certyfikacyjne (czyli przygotowujące do certyfikacji) nie stały się wyłącznie „maszynką do robienia pieniędzy”, kręcącą światem certyfikacji ZP/Agile, czy jeszcze pozostał w nich pewien sens.
Zacznę więc od tego sensu. Logiczna odpowiedź na pytanie: po co przychodzę na szkolenie certyfikacyjne brzmi wg mnie tak: po to by zdobyć aktualną, najnowszą, zweryfikowaną w praktyce wiedzę, którą w dodatku będę mógł wykorzystywać w swojej praktyce projektowej. Wykorzystywać po to, by mnie, mojemu zespołowi, mojej firmie pracowało się efektywniej, mądrzej, z większą refleksją i… przyjemnością. Precyzyjniej mówiąc: chciałbym zdobyć kompetencje, które rozumiem – tak jak Wytyczne Kompetencji Indywidualnych (IPMA ICB) v.4.0 – jako: zastosowanie wiedzy, umiejętności i zdolności w celu osiągnięcia pożądanych rezultatów. Jak chcecie dowiedzieć się więcej o tych trzech składowych kompetencji, to po prostu ściągnijcie ICB v.4.0 ze strony IPMA Polska.
A praktyka? Sami wiecie, jak często występuje zjawisko „certyfikatu dla … certyfikatu”. A może i sami w nim uczestniczycie?
Przykłady? Proszę bardzo. Zacznę od pewnej, bardzo rozpowszechnionej metodyki. Wystarczy przyjść na jednodniowe szkolenie i na jego koniec uzyskać certyfikat, wpisywany potem do CV. A na koniec trzydniowego szkolenia uzyskać certyfikat praktyka. „Praktyka” nie pracując – w skrajnym przypadku – ani dnia w projekcie. Owszem, kiedy Wasza organizacja stosuje tę metodykę zarządzania projektami, lub będzie ją stosować, to wtedy faktycznie udział w takim szkoleniu ma sens. Ale dlaczego nazywamy to „szkoleniem certyfikacyjnym” z metodyki? Po jednym, lub po trzech dniach?
A jak to wygląda to w świecie Agile-owym? Najpopularniejszy – przynajmniej w przeszłości – był Scrum, co oznacza, że mamy na rynku wiele scrumowych certyfikacji (PSM-I, PSM-II, itd.). To teraz kilka pytań: czy będąc na tych szkoleniach dowiedzieliście się, jakie są słabe punkty Scruma? A jest ich całkiem sporo. Wiecie, jak połączyć Scrum z takim wymogiem, jak podanie terminu realizacji projektu Waszemu Klientowi? A może dowiedzieliście się – jak to jest w podtytule książki Jeffa Sutherlanda „jak robić dwa razy więcej, dwa razy szybciej”? Ale przecież to kompletna bzdura (sorry Jeff). Czy te – wzmiankowane na początku felietonu „pożądane rezultaty” związane ze zdobyciem kompetencji, to naprawdę to, co w tym podtytule? Odpowiedzcie sobie sami.
A znacie może taką metodykę, jak DSDM Atern i szkolenie Agile PM kończące się certyfikatami? A wiecie jaki procent firm i zespołów w świecie stosuje w praktyce to podejście? Zajrzyjcie to 12-tego raportu State of Agile firmy Version One. Metodyka jest całkiem rozsądna, tylko że… – nazwijmy to eufemistycznie – niezbyt często stosowana. Chcecie certyfikat? A pamiętacie tytuł znanej książki Simona Sineka?
To była ciemniejsza strona Księżyca. Na szczęście jest też druga strona. Znajdziecie na niej stowarzyszenia PM, takie jak PMI czy IPMA, proponujące praktyczne, zorientowane właśnie na rezultaty, podejścia dotyczące rozwoju kompetencji. IPMA ma v. ICB 4.0, PMI swój Talent Triangle. Zarówno model certyfikacji IPMA (poziomy: D-C-B-A), jak i PMI-owe podejście: najpierw CAPM, potem PMP, a w dalszej kolejności – w zależności od sytuacji kolejne certyfikacje – mają wg mnie sens. Bazują na wytycznych i kompendium wiedzy, wymagają praktyki dla uzyskania certyfikatu. Ale uwaga by i te podejścia nie stały się taką „maszynką”, na przykład poprzez wprowadzenie opłaty za przedłużenie certyfikatu na kolejne lata, lub wprowadzania szczegółowych certyfikacji wąskodziedzinowych (ale czy faktycznie mających sens?). Wiecie z pewnością do kogo piję.
Inny aspekt certyfikacji związany jest z pytaniem: kto potrzebuje certyfikatu? Jeśli jestem szefem zespołu, lub firmy, to owszem, zależy mi na podnoszeniu kompetencji moich współpracowników. Ale czy zależy mi na certyfikatach? Przecież szkolenia certyfikacyjne to tylko jeden z wielu sposobów podnoszenia i rozszerzania kompetencji.
Jeśli zaś jestem konsultantem lub coachem? A to zupełnie inna bajka. Chociaż może nie do końca taka inna. To przecież także bajka, w której bardzo dobrze się ma ta „maszynka do robienia pieniędzy”, a sam coaching odszedł od szczytnych założeń i stał się po prostu… biznesem.
Owszem, „money makes the world go around”, szczególnie w ostatnich dekadach. Świat zwariował na tym punkcie. Ale nie oznacza to byśmy my w pod-świecie zarządzania projektami musieli poddać się tej tendencji. I dobrze by było by w tym naszym pod-świecie nie było prawdziwe stwierdzenie Marka Twaina „Common sense is not so common”. A więc szukając szkoleń, zwłaszcza tych certyfikowanych, skierujcie się w pierwszej kolejności do rzeczywistych stowarzyszeń PM (jak PMI i IPMA), a trafiając na różne University, czy domeny z końcówką org prześwietlcie je, by zobaczyć, czy nie stoi za nimi tylko ta „maszynka do robienia pieniędzy” w dodatku w ręku indywidualnych osób (nawet tych „posiadających nazwisko”). A po pierwsze odpowiedzcie sobie na pytanie: po co chcę iść na takie certyfikowane szkolenie, pamiętając jak definiowane są kompetencje.
Proste, ale stale warte przypominania.
Konsultant i trener zarządzania i zarządzania projektami posiadający wieloletnie doświadczenie w doskonaleniu pracy firm, zespołów, menedżerów i liderów. Ekspert z ponad 25-letnim doświadczeniem w obszarze zwinnego i klasycznego zarządzania projektami, programami i portfelem projektów, zwinnego przywództwa oraz zwinnych transformacji i budowania organizacji projektowych. Wielki fan podejścia Flow Management, wykorzystującego Lean, Kanban oraz TOC, a także gier symulacyjnych. Mówi o sobie: „pomagam menedżerom, project managerom, zespołom i firmom pracować i zarządzać efektywniej, mądrzej oraz mieć z pracy i zarządzania więcej zadowolenia i satysfakcji”.