Teraz będzie lekki lans. Lekki, bo są więksi rekordziści niż ja. Jako trener przeprowadziłam symulacje biznesowe z ponad pół tysiącem osób. Jako szef działu szkoleniowego, sprzedałam symulacji jeszcze więcej. Tak sobie myślę, że się wypowiem, a co.

Czym są symulacje, wie coraz większa liczba osób z działów HR, szefów zespołów i właścicieli firm. Jednak nadal sprzedaż ich nie jest prosta. Nadal wiele osób woli wydać pieniądze na „twarde” szkolenie lub po prostu szkolenie. Symulacja kojarzy się nadal z czymś jedynie zabawowym. „Nie chodzi o to, że mają się bawić”, „nie szukamy nic integracyjnego”, „potrzebujemy coś poważnego” – to można było usłyszeć najczęściej. Przekonywanie trwało, ale efekty zawsze były spektakularne.

Pamiętam symulację biznesową opartą na zasadach zwinnego zarządzania. Wiadomo, zwinność to komunikacja, komunikacja i przede wszystkim komunikacja. Klient przed symulacją, jakże nieprzekonany, dał się namówić na sampling. Nie pokazywał dużego zadowolenia, w sumie myślałam, że nic z tego nie będzie. Ale wrócił niedługo później z zamówieniem na jedną grupę. Firma ogromna, z tak zwanym sprzedażowym potencjałem, pojechałam jako trenerka na realizację. Powitanie miłe, ale bez tak zwanego szału i entuzjazmu do rychłej symulacji. „My to jesteśmy tradycyjni, nie znosimy Agile”. „Nigdy na Agile nie przejdziemy, więc to bez sensu. Po co tu jesteśmy?”. Myślę sobie, że będzie ciekawie, ale uśmiech numer pięć, nie poddaję się, to nie pierwszyzna dla mnie. Pierwsze zadanie się zaczyna, i tu niespodzianka, KP niewiele mówi, odpala komputer i wyświetla excela na rzutniku. Nikt ze sobą nie rozmawia, podzieleni zadaniami odgórnie zabrali się do pracy. Dane spływają w ciszy do głównodowodzącego, wypełniają się rubryki. Obserwuję w ciszy. Scenariusz symulacji dzieje się w starożytności, ale nic nie mówię, że nie mieli wtedy komputerów i pozwalam go używać. Czuję, że tak właśnie pracują na codzień. KP rządzi twardą ręką, komputer to podstawowe narzędzie, a przy pracy się nie rozmawia. Zastanawiam się, czy to mnie do czegoś doprowadzi, ale eksperymentalnie nic się nie odzywam do końca działań grupy. Kończy się zadanie. Sprawdzam wyniki. Okazuje się, że w jednej kolumnie jest błąd, co rzutuje na wyniki całego zespołu. Zaczyna się szukanie winnych. Kto dostarczył takie dane? Skąd je wziął? Czy to wina wpisującego dane? Nigdy, to przecież herszt grupy. On się nie myli. Och, jaka była moja cicha satysfakcja przy omawianiu tego zadania. Niełatwo było grupie wysnuwać wnioski. Kolejne zadanie zostało wykonane o niebo lepiej. Rozmowa i zero współczesnych narzędzi pracy. Energia i zaangażowanie rosło. Bez przesady, nie było to coś spektakularnego, ale też czułam, że coś zrozumieli. Wróciłam do domu z poczuciem, że świata nie zmieniłam, ale też nie był to zmarnowany dzień. Tydzień później dostałam feedback od szefa działu, który był pod wrażeniem pracy tego zespołu. Podobno na jaw wyszło to, z czym próbował walczyć, czyli właśnie brak komunikacji. Czemu jego słowa nic nie dawały, mimo, że był szefem? Pomogło własne doświadczenie, które mimo, że odbywało się podczas „zabawy” było bolesne w pewnym sensie.

Na te pół tysiąca osób miałam jedną panią, która jeszcze przed symulacją postanowiła poinformować mnie, że nie będzie uczestniczyć, bo, cytuję, ona nawet w chińczyka nie lubi grać. Więc wyszła. Nie chciałam jej do niczego zmuszać. Pozostałe 500 osób były zadowolone lub zadowolone bardzo z uczestnictwa. Czy naprawdę musimy być tak śmiertelnie poważni, bo robimy poważne biznesy? I czy na pewno symulacje biznesowe to coś mało poważnego?