Z Jaśkiem Melą rozmawia Elżbieta Świtalska


Jaśka Melę poznałam parę lat temu na jednej z jego prelekcji. Mimo, że wiedziałam, że chłopak boryka się z niepełnosprawnością, to w ogóle jej nie zauważałam. Jest bardziej sprawny niż wiele zdrowych osób, które znam. Od razu polubiłam jego optymizm i sposób postrzegania świata. Chłopak, który zdobył dwa bieguny, Kilimandżaro, Elbrus, El Capitan, przebiegł New York City Marathon, wziął udział w Tańcu z Gwiazdami, założył i prowadził fundację, całym swoim życiem udowadnia, że bariery często wyznaczamy sami we własnych głowach i możemy wiele z nich pokonać. Poprosiłam, żeby podzielił się z naszymi czytelnikami swoimi doświadczeniami.

Czy zauważyłeś, że osoby udzielające się w organizacjach niosących pomoc innym, to ludzie których życie nie oszczędzało i dostali w kość? Że są to osoby często poranione?

Tak, to są takie środowiska. Ja wychodzę z założenia, że nie sposób nauczyć się empatii na sucho. Niestety, to trzeba nabyć samemu doświadczając osobistych trudności. Wtedy łatwiej wczuć się w skórę kogoś, kto ma trudniej, więc ja z jednej strony bardzo podziwiam ludzi, którzy dostali w kość, a jednak pomagają przekuwając to w coś dobrego. Z drugiej strony bardzo mnie oczarowuje postawa osób, które nie mają jak czerpać z tych trudnych doświadczeń, nie posiadają też takiego długu społecznego, który ja u siebie identyfikuję, a mimo to stwierdzają, że im się żyje dobrze, więc w sumie fajnie byłoby się tym podzielić z innymi. Ale zazwyczaj faktycznie NGO-sy [red. non-governmental organizations czyli organizacje pozarządowe], to są ekipy pokiereszowanych ludzi.

Fot. Jasiek Mela

Empatia rozwija w człowieku motywację do pomagania. A co powoduje chęć testowania siebie? Jak to jest zdobyć dwa bieguny? Oczywiście pytam z przymrużeniem oka. Wiemy, że zdobyłeś oba bieguny, wspiąłeś się na Kilimandżaro, Elbrus, El Capitan i przebiegłeś New York City Marathon, wziąłeś też udział w Tańcu z Gwiazdami. Lubisz wyzwania, prawda?

Lubię wyzwania. Powiedzieliśmy o tym, że ludzie, którzy mieli trudności, łatwiej sięgają po empatię i pomagają innym. Myślę, że trochę podobny mechanizm działa u wielu osób niepełnosprawnych. To jest oczywiste, że nasze społeczeństwo jest coraz bardziej otwarte, tolerancyjne, akceptujące, jednak nadal w takim codziennym życiu osoba z niepełnosprawnością ma tak, że raz za razem musi się wykazać. To właśnie uczy nas, że trzeba walczyć. Tu wspomniałaś o wyprawie na Kilimandżaro zorganizowanej przez Annę Dymną i jej fundację. Ja pamiętam jak podczas jednej konferencji prasowej, tuż po wyprawie, Angelika Chrapkiewicz (dziewczyna, która jeździ na wózku), gdy jej zadano pytanie dlaczego się zgodziła na tę wyprawę i co ta wyprawa dla niej oznacza, pięknie odpowiedziała „słuchajcie, dla mnie jest tak, że ja takie symboliczne Kilimandżaro pokonuję każdego dnia”. Wyjście do sklepu na zakupy jest dla mnie walką. Tak się składa, że gdy się przeprowadziłem do Krakowa, to wynająłem mieszkanie po Angelice. Stara kamienica, ładnie odremontowana, w środku jest winda. Tylko, że co z tego, jeśli wychodząc na zewnątrz napotykasz trzy wielkie schody. I ona, żeby wyjść z koleżanką, do sklepu czy pracy musiała te schodki pokonać i to jest to Kilimandżaro.

Fot. Jasiek Mela

Trochę tak jest, że lubię wyzwania, bo wyzwania były – po pierwsze – narzędziem do sprawdzenia siebie, czy dam radę, gdzie istnieje granica tej mojej wytrzymałości, ale też nie ukrywam, niektóre z nich były działaniami celowo podejmowanymi publicznie. Właśnie po to, by pokazać, że niepełnosprawność jest w pewnej materii jakimś ograniczeniem i utrudnieniem, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i że człowieka, jeśli już oceniać, to na podstawie możliwości. Dla mnie szalenie ważne jest to, że trafiałem cały czas w życiu na takich ludzi, którzy dawali mi możliwość sprawdzenia się. Na Marka Kamińskiego, który stwierdził „no dobra chłopie, spróbuj, może się nie uda, ale się nie przekonamy zanim nie spróbujemy”, na moich rodziców, którzy ustrzegli się pokusy zamknięcia mnie w szklanym kloszu. Wiesz, „tyle chłopaka spotkało, no to niech teraz siedzi w domu i cieszy się z tego, że żyje”. Wielu rodziców, w dobrej wierze tak robi chcąc chronić swoje pociechy. Cieszę się, że zawsze dawali mi możliwość zawalczenia o siebie i wykazania się. Ciągota do wyzwań, to narzędzie, które wielu osobom jest po prostu potrzebne.

Fot. Jasiek Mela

Czy masz jakiś sposób, by tak zaprogramować swój umysł, by dać radę zrealizować ciężki projekt? Bo pewnie sama wizja pójścia na tę pierwszą wyprawę na biegun była ciężka.

Mi się to ciekawie ocenia z perspektywy czasu. Dla mnie to jest wielkie szczęście, że te propozycje wypraw pojawiły się właśnie w tamtym momencie mojego życia. Bo decydując się na wyprawę na biegun północny miałem zaledwie 13 lat. Dwa lata przygotowań do wyprawy. Jako piętnastolatek szedłem na biegun północny, szesnaste urodziny obchodziłem na Antarktydzie na stacji polarnej. Wydaje mi się, że gdyby tamtej części mojego życia nie było, to dostając tę propozycję dzisiaj za dużo bym myślał.

Po drugie miałem przeogromną potrzebę zmierzyć się ze swoją niepełnosprawnością. I tu nie chodzi mi o tę niepełnosprawność fizyczną, która z zewnątrz wydaje się najbardziej dotkliwa, ale o coś co ja nazywam „kalectwem”. Po wypadku mój tata dobitnie wbił mi do głowy różnicę pomiędzy słowem „niepełnosprawność” a „kalectwo”. Niepełnosprawność jest pewnym stanem ciała, zbiorem pewnych ograniczeń. Trzeba zaakceptować to, że one są. Kalectwo natomiast, to są te durne przekonania, które mamy w głowie. Rzeczy, które nas odciągają od naszych pasji, marzeń, od samoakceptacji. Wiedziałem, że to jest coś z czym muszę walczyć. I tak naprawdę ta wyprawa była dla mnie sposobem na pokazanie i innym i sobie, że mogę. I to była dla mnie ogromna motywacja. Wręcz, kiedy czasem się zdarzało, że różni ludzie – nawet w dobrej wierze – próbowali nas odciągnąć od pomysłu wzięcia w niej udziału, to mnie takie hasła w stylu „to jest niemożliwe” czy „to jest głupie”, „chłopaki, wam się nie uda”, to mnie to tylko bardziej motywowało. By pokazać tym wszystkim niedowiarkom, że damy sobie radę. Warto jest czasami po te rzeczy sięgać.

Fot. Jasiek Mela

Mierzyłeś się z różnymi projektami, ale taką wielką przygodą w twoim życiu jest fundacja. Chciałabym żebyś podzielił się z nami swoimi doświadczeniami. Nie wiem jak ty, ale ja obserwuję coś takiego, co nazywam „syndromem ślepego konia na Wielkiej Pardubickiej”, który nie widzi przeszkód i w związku z tym realizuje projekty, za które nikt inny by się nie zabrał. Osoby z doświadczeniem wiedzą ile trzeba by było zrobić i jakie problemy mogą wystąpić. Natomiast świeżaki nie zdają sobie sprawy z całej tej otoczki, realizują projekty i robią to świetnie, a po wszystkim dochodzą do wniosku, że jakby wiedziały na jakie zagrożenia mogłyby trafić po drodze i ile pracy musiały w to włożyć, to być może nie podjęłyby się tego zadania.

Jasne, że tak. Bardzo ładnie połączyłaś klamrą to, o czym mówiłem. Faktycznie jest taki efekt świeżaków, takiego wielkiego zapału do działania i myślę, że to jest jedno z większych wyzwań właściwie w każdej materii życia, czy to w pracy w NGO-sie, swojej działalności, czy u kogoś na etacie. Jak odnajdywać tę motywację, która na początku jest naturalna? Po to jest ten efekt świeżości, zapału i sprawczości. Przed naszym spotkaniem wszedłem na waszą stronę i przeczytałem super tekst, który bardzo mi się spodobał i chętnie go tutaj polecę: „Agile daje ci dlaczego” Kingi Matysiak. Dla mnie ważne jest to, by pokazywać taką ludzką stronę tych wszystkich pojęć. Czasami mamy w różnych swoich działalnościach swoje hasła i nie do końca sami wiemy, co one oznaczają. Agile jest jednym z takich haseł, które dla kogoś może brzmieć „znów ktoś coś mądrego coachingowego wymyślił, ale to pewnie jakiś odgrzewany kotlet”, a wasza koleżanka w przejrzysty sposób pokazuje jedną z najbardziej istotnych rzeczy – to, że my bardzo często idziemy jak te konie, które obserwuję w Krakowie. Ciągną dorożki i mają klapki na oczach. Ktoś im wyznaczył trasę i one tak chodzą, i nikt ich nie pytał po co, dlaczego, może one same sobie nie zadawały tego pytania. Często tak funkcjonujemy, że nam brakuje poczucia sprawczości. Wiele tematów nas przytłacza. Ważne jest, by mieć takie środowisko, które ma możliwość wpływu na to, co się dzieje wokół nas. Kiedy powstaje organizacja pozarządowa, to jej narodziny zazwyczaj wynikają z odczuwania jakiegoś braku. Gdybyśmy żyli w idylli, to nie istniałyby organizacje pozarządowe, bo nie byłyby potrzebne. Ale to jest nierealne. Ważne jest to, że zbierają się ludzie, którzy mają ten sam cel i chcą działać. Warto jest mieć kontakt ze świeżakami, którzy wnoszą mnóstwo pozytywnej energii. Ja też łapałem się na tym, że gdy do naszej organizacji zgłaszał się kolejny podopieczny – osoba po wypadku, to zaczynałem myśleć rutynowo: taki a taki wypadek, amputacja na takim poziomie, osoba w takim a takim wieku, to myśmy już przerobili ileś takich przypadków. Za każdym razem mówiłem sobie: „O nie stary, to jak ty do indywidualnych osób, które trafiają do nas ze swoimi dramatami życiowymi, tak podchodzisz, to tu istnieje duże niebezpieczeństwo podchodzenia do ludzi automatycznie. A te osoby są w trakcie procesu doświadczania pewnej zmiany i zasługują na indywidualne podejście i traktowanie z szacunkiem”.

Fot. Jasiek Mela

Kiedy do nas ktoś trafia ze szpitala, jest świeżo po wypadku, to ja nie mam prawa temu komuś powiedzieć, że ja też się na początku załamałem, ale potem odbiłem się od dna, zacząłem podążać w dobrym kierunku, poznałem niezwykłych ludzi, zaakceptowałem siebie, więc niech przestanie się mazać i wio do przodu. Ja na to patrzę inaczej, bo ja jestem dwadzieścia lat po wypadku, dwadzieścia lat górek i dołków, a ta sinusoida była bardzo rozpięta. Nigdy nikomu nie można odmawiać przeżywania swoich emocji. Właśnie, to doświadczenie ciągłych spotkań z nowymi ludźmi pomagało nam zachować taką świeżość i nie tracić zapału. Wiadomo, że biurokracji zawsze jest mnóstwo, ale bardzo trudno jest w organizacjach pozarządowych zmotywować ludzi, którzy w ogóle nie mają osobistego kontaktu z beneficjentem.

Większość z nas poznaje podopiecznych i ich historię, jest zaangażowanych uczuciowo i jest zmotywowanych. Wiesz, poznajesz człowieka, który ma puste oczy pozbawione nadziei, organizujesz event, pomoc i nagle coś się dzieje. Dwa, trzy lata później widzisz tego samego człowieka, ale zupełnie nie takiego samego, bo udało się w niego coś pozytywnego wlać. Mi jest łatwiej zachować tę motywację, ale dla takiej księgowej te działania często zaczynają i kończą się na stosie dokumentów. To jest bardzo trudne. Ostatnio jadąc samochodem słuchałem wywiadu z panem, który założył hospicjum na Podlasiu i on poruszając właśnie ten temat powiedział, że on nie wyobraża sobie, żeby u niego w zespole ktokolwiek – poczynając od niego – poprzez pracowników, wolontariuszy a skończywszy na księgowej, nie miał przynajmniej raz w miesiącu możliwości spotkania z beneficjentami. Bo każda jedna osoba musi mieć ciągłe doświadczenie tego, że ta praca ma sens, że na końcu każdego kwitka, każdego wniosku, każdego dokumentu jest człowiek. Musi mieć styczność z sensem naszego działania.

Fot. Jasiek Mela

Reasumując: motywujesz ludzi poprzez ich aktywne uczestnictwo, storytelling i ciągłe przypominanie dlaczego i dla kogo – czyli, że warto działać.

Żeby była jasność – naszą fundację „Poza Horyzonty” po 12 latach działalności zamknęliśmy, ale nie traktuję tego jako porażki, tylko jako 12 lat świetnych działań pomocowych. Wszystko ma w życiu swój czas. Przez te lata działań dawaliśmy możliwość zaangażowanym osobom zetknięcia  się osobistego z problemem, ale też z człowiekiem. Nawiązując do tekstu na waszej stronie, my jesteśmy sto razy bardziej zmotywowani, jeżeli wiemy po co i dlaczego robimy dane rzeczy. To czasem wymaga bardzo silnego przeprogramowania. Jesteśmy tak trochę wytresowani przez system, przez „klucze odpowiedzi” jak na maturze. Dużo energii wymaga włączenie w ludziach myślenia i wrażliwości. Czasem próbuje się ich włączyć w sposób płytki, jak systemy punktów za wolontariat w szkole. Założenie teoretycznie nie jest złe, ale empatii nie da się komuś wcisnąć, tego trzeba nauczyć się przez doświadczanie.


Czym jest dla Ciebie rozwój? 

Rozwój jest nieustanną zmianą. Każdy z nas potrzebuje różnych zmian, ale znowu: co za dużo, to niezdrowo. Mówi się nam, że jeśli ci się coś nie podoba, to to zmień. Ale to potrafi mieć także negatywne skutki. Obserwuje się je też na rynku pracy. Pracownicy przeskakują z firmy do firmy. Czasami wolimy zmienić środowisko czy znajomych, zamiast zastanowić się nad różnymi trudnościami, które się pojawiają i poszukiwaniem rozwiązań.

Fot. Jasiek Mela

Te wyprawy, zwłaszcza te pierwsze, były dla mnie filarem tego domku z kart, który sobie buduję. Był taki czas, że potrzebowałem wszystkim wokół udowadniać, że sobie sam sobie daję świetnie radę i w pewnym momencie wpadłem w taką pułapkę próbowania zaspokajania potrzeb innych ludzi. Mam taki konstrukt psychiczny, że lubię się podejmować rzeczy pozornie niemożliwych. Zawsze miałem tę trudność, którą leczę, by przyznawać się do błędów czy trudności. Z przepracowaniem porażek. Dla mnie było niedopuszczalne, by którykolwiek z moich projektów się nie powiódł. Jak trenowałem do maratonu, to wiedziałem, że muszę sobie dać radę. Musiałem osiągać. I też wpadałem w taką samotność myśląc, że nie mogę z czegoś zrezygnować. Dla mnie ogromną lekcją pokory są momenty w życiu, kiedy mi się jakieś projekty nie udawały lub kiedy uczyłem się odpuszczać. Bo czasem najbardziej męską decyzją jest właśnie odpuścić – tego nauczyła mnie żona.

Najpierw uczyłem się robić rzeczy dla siebie, pozdobywać, pokazać jaki to ze mnie kozak. Potem, gdy spotykałem osoby z różnymi niepełnosprawnościami zrozumiałem, że miałem okazję zrobić pewne rzeczy, bo miałem ogromne szczęście do ludzi. Wiesz, świat jest niesprawiedliwy. Jest wiele niesprawiedliwości. O czym by tutaj nie mówić.

Druga część wywiadu zostanie opublikowana w kolejnym numerze Strefy PMI. 

Fot. Jasiek Mela